Moja przygoda z Pajarito
Byłem kiedyś w Paragwaju na wakacjach. Wybrałem taki kierunek świata, gdyż nie ukrywam, chciałem podszkolić się z języka hiszpańskiego. Los chciał, że mój kolega z pracy wygrał 2 bilety w cenie jednego do San Lorenzo. Nie zastanawiając się długo, zdecydowaliśmy się polecieć do kraju yerba mate (wtedy byłem amatorem, dopiero rozpoczynającym swą przygodę z yerbą). Na miejscu, w hotelu przywitało nas gorące lato. Upał był tak nieznośny, że musieliśmy ciągle pić hektolitry wody.
Po kilku dniach miałem już dość wody i napojów gazowanych, więc powiedziałem mojemu koledze żebyśmy poszukali czegoś innego, jakiś lokalnych specjałów. Ten tylko się uśmiechnął i zaczął udawać ptaka i mówić „pajarito”. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale znałem to słówko i wiedziałem, że znaczy ono po hiszpańsku „ptaszek”. Spojrzałem na niego jak na wariata i popukałem się w głowę. A on zaczął się śmiać jeszcze głośniej i zniknął mi z oczu. Po 20 minutach wrócił z dwiema tykwami i półkilową yerbą. Zaciekawiony, zapytałem co tam ma, a on znów odpowiedział „pajarito”. Zdziwiony, pomyślałem, że słońce już całkiem rzuciło mu się na mózg. Kiedy jednak zalał tykwę wodą z termosu i wrzucił do niej kawałek grejpfruta, poczułem miły zapach. Wziąłem łyk i momentalnie zgasło moje pragnienie. To yerba mate! – wykrzyczałem, a ten się uśmiechną i pokazał mi opakowanie. Na nim dopiero zobaczyłem napis i logo – Pajarito! – wreszcie zrozumiałem.
Tak poznałem markę Pajarito, a na wspomnienie tamtych wakacji wciąż na twarzy pojawia mi się uśmiech.
Łukasz Kruk